Translate

niedziela, 25 stycznia 2015

Rozdział VIII - Walczymy z demonicznymi bałwankami

Przepraszam, że taki długi rozdział! Postanowiłam, że będę pisać je krótsze,  a za to dodawać szybciej! Mam nadzieję, że przynajmniej się podoba. Życzę miłego czytania :D

Na biurku stała fotografia. Była pognieciona i pożółkła w paru miejscach. Mimo to została oprawiona w złotą ramkę. Przedstawiała trójkę uśmiechniętych od ucha do ucha dzieci. Najstarszy był ciemnowłosy chłopak, który stał pomiędzy dwoma dziewczynkami. Niższa miała krótkie ciemne włosy i radosne granatowe oczy. Wyższa natomiast miała masę rudych loków. Jej oczy miały złotą barwę. Niespotykaną złotą barwę...
Tom

Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem po przebudzeniu się była twarz pochylającego się nade mną Cartera.
    - Długo spałeś – stwierdził.
    - Aha – podparłem się na łokciu i zacząłem rozmasowywać sobie kark – Wiesz co? Miałem porąbany sen. Porwali Percy'ego i pojechaliśmy go ratować. Spotkaliśmy Thora, wredny dupek swoją drogą, a on zaprowadził nas do Odyna, a potem okazało się, że Chaos powstaje...
Urwałem widząc minę Cartera.
- Co jest...?
I wtedy dostrzegłem krajobraz za jego ramieniem. Ziemia pokryta była grubą warstwą śniegu. Znajdowaliśmy się na małej polance otoczonej oszronionymi i ogołoconymi drzewami. Na środku stało ognisko, żar nadal się w nim tlił. Wokół niego siedziały dziewczyny.
      - Czyli to nie był sen? - Carter tylko pokiwał głową – To z Chaosem też?
Znów przytaknął. Zrobiło mi się słabo, miałem ochotę zwymiotować. Nadchodziło coś potężnego. Zawsze dawałem sobie radę. To był mój obowiązek. Dawałem sobie radę, gdy w domu paryskim rówieśnicy ze mnie kpili. Dawałem sobie radę po śmierci matki. Dawałem sobie radę w opiece i strzeżeniu Leny. Teraz nadchodziło jednak coś z czym nie mogłem dać sobie rady...
      - Jaka diagnoza profesorku? - spytałem próbując opanować drżący głos i rozdygotane ręce.
      - Tak szczerze? - Carter turlał po ziemi małą kulkę, którą uprzedni ulepił ze śniegu, wbiłem w nią wzrok – Mamy przerąbane.
Przełknąłem ślinę.
      - Jak bardzo? Powiedz w skali od jeden do dziesięciu.
Zastanowił się chwilę.
      - Jedenaście.
Zaśmiałem się histerycznie.
      - Uff, już myślałem, że mamy kłopoty – powiedziałem wysokim i naprawdę nie męskim głosem. Carter uśmiechnął się słabo.
      - Czyli co...czeka nas wojna? - nie wiem co chciałem osiągnąć tym pytaniem. Starałem się chyba wypaść luzacko.
      - Wojna – potwierdził smutnym głosem Carter. Wojna! Wojna! - zawołał radosny głos w mojej głowie. Zamarłem. Myślałem, że już znikł! Miałem nadzieję, że już nigdy go nie usłyszę! Ale jak widać...
      Niespodzianka, geniuszu! Nie cieszysz się? Mamy wojnę!
      To nie jest powód do radości... Po co ja z tobą gadam? Wynoś się z mojej głowy!
      Nie mogę Tom – zaśmiała się – sam mnie wybrałeś!
      Nie prosiłem o wariatkę – odparowałem – prosiłem o pomoc!
      Nie zawsze dostajemy to co chcemy, lecz to o co potrzebujemy...
      A następnie zostałem ukarany balladą o wojnie do wygrania, o wrogach do pokonania i o zabraniu im kieszeni. Za jakie grzechy?!
      - E! Śpiące królewny! - wyrwał mnie z zamyślenia głos Sadie – Idziecie czy nie?
      - Mamy śniadanie! - dodała Lena. Wymieniliśmy z Carterem spojrzenia. W chwilę potem siedzieliśmy z dziewczynami przy ognisku. Przy ognisku leżały pootwierane opakowania od chipsów i pianek.
      - Ej, wyjadłyście wszystko! - zaprotestowałem.
      - Nieprawda! Pogrzebcie głębiej, powinny być jeszcze okruchy – powiedziała Sadie oblizując palce.
      - Po za tym mamy jeszcze jabłka – dodała Lena złośliwie, sama trzymała nad ogniem patyk, na którym były nadziane pianki. Miałem ochotę ją udusić...
      W końcu jednak zadowoliliśmy się z Carterem jabłkami (wybieranie z opakowania okruszków było po niżej naszej godności), ale i tak co jakiś czas rzucaliśmy Sadie i Lenie spojrzenia spode łba.
      - Co teraz będziemy robić? - zapytałem – Już idziemy dalej?
      - Jeszcze nie – odparła Annabeth.
      - Czemu?
      - Jest kilka – zawahała się – niepokojących kwestii, które trzeba obgadać...
      - Niepokojących kwestii? - zdawało się, że tylko ja jedyny jestem niedoinformowany.
Carter odchrząknął : - No tak zanim się obudziłeś, a ...właściwie ocknąłeś...
      - Co masz na myśli mówiąc „a właściwie ocknąłeś”? - przerwałem mu.
      - No, bo...zemdlałeś.
Zemdlałem. Zemdlałem jak jakieś małe, słabe dziecko. Teraz sobie przypomniałem. Zemdlałem bo przestraszyłem się Chaosu! Niczym bezbronny chłopczyk, którym byłem, gdy Chaos zabił mi matkę. Czułem w tym momencie taki okropny wstyd i upokorzenie! Nie miałem odwagi spojrzeć na Lissę. Bo co ona teraz sobie o mnie pomyśli?
Carter ponownie odchrząknął: - Widzisz...nie tylko ty zemdlałeś.
Podniosłem wcześniej opuszczoną głowę i spojrzałem na niego.
      - Nie tylko ja?
      - Nie tylko ty – przyznał – Ja, Sadie i Annabeth. My też straciliśmy przytomność.
Chciałem roześmiać się z ulgi. Czyli nie jestem słabeuszem! No bo skoro nawet taka osoba jak Annabeth zemdlała...
      - I to jest właśnie najbardziej niepokojące – stwierdziła córka Ateny, zawsze było w niej tyle powagi, nie miałem pojęcia dlaczego ona i Percy się spotykają, byli tacy różni – Nie wiemy dlaczego cała nasza czwórka zemdlała. Naraz!
      - Ja mam pewną teorię – mruknął nieco speszony Carter, spojrzeliśmy na niego – Moim zdaniem jest to coś w rodzaju stresu pourazowego. Taki odruch osób, które spotkały...Chaos – rozejrzał się nerwowo jakby miał na nas spaść jakiś meteoryt czy coś – My i Sadie z nim walczyliśmy, Tom no...on...
      - W porządku, zabił mi matkę – to nie było w porządku, ale nie chciałem peszyć Cartera.
      - Tylko nie wiem czy Annabeth...
      - Nie, luzik. Ja wpadłam jedynie do Tartaru – prychnęła zdenerwowana. Carter wyglądał jakby chciał uciec.
      - Annabeth, on nie chciał cię urazić – odezwała się Sadie – mój brat bywa nietaktowny...właściwie zdarza mu się to dość często...nie wkurzaj się na niego..
      - Och, ja się na nikogo nie wkurzam – żachnęła się (tsa, jasne, jej mina mówiła coś zupełnie innego) – Po prostu – zacisnęła ręce w pięści tak mocno, że aż zbielały jej knykcie – Skoro tam dałam sobie radę to teraz też dam! Znajdę Percy'ego!
      Wymieniliśmy spojrzenia. Nie za bardzo wiedzieliśmy czy krzyczy do nas czy do siebie, a może do krakena, który porwał jej chłopaka...
      - I zamieszkamy w Nowym Rzymie – jej głos gwałtownie złagodniał, na twarzy pojawił się delikatny i uroczy uśmiech, w tym momencie byłem w stanie zrozumieć dlaczego syn Posejdona był w niej zakochany – Będziemy studiować, razem...
      - Nowy Rzym?! - powtórzyła Lena.
      Annabeth zamrugała.
      - No tak...planujemy, że po skończeniu szkoły...
      - To czasem nie jest w San Francisco? Na drugim końcu stanów? - zapytała zaskakująco ostrym tonem.
      - Tak – potwierdziła ostrożnie córka Ateny.
      - Lena, o co ci chodzi? - spróbowałem złapać moją siedzącą obok mnie kuzynkę za rękę, ale wyrwała ją i poderwała się gwałtownie.
      - Ty...ty...ty – w oczach zalśniły jej łzy, z całą pewnością z wściekłości – Ty... - wskazała palcem na Annabeth – Nienawidzę cię...ty...
      - Lena, co ty wygadujesz? - zaniepokoiłem się – Coś cię opętało? - (okey, to było głupie, jeśli ją coś opętało to mi przecież nie powie, nie?) - To ta dziwna złość, która jest w obozie? Prawda? Lena? - chwyciłem ją za ramiona i potrząsnąłem lekko.
      - Nie jestem opętana!!! - wyrwała mi się – Dajcie mi spokój!! - pobiegła w stronę lasku i zniknęła wśród drzew. Chciałem za nią pójść, ale przytrzymała mnie czyjaś dłoń. Gdy się obróciłem ku swojemu zdumieniu odkryłem, że to Sasha. Spodziewałem się Cartera albo Lissy. Na pewno nie jej. Siedziała tak cicho, że niemalże zapomniałem o jej obecności.
      - Daj jej odsapnąć, musi pobyć sama – powiedziała cicho i były to najprawdopodobniej jej pierwsze słowa skierowane do mnie.
      - Ale... - zaprotestowałem – Ja...
      - Wiem, też bym jej chciała pomóc. W tym momencie musimy pozwolić jej pobyć samej.
Wiedziałem, że ma rację. Ale mimo to nie chciałem, żeby Lena siedziała sama w lesie.
      - A jeśli coś jej się stanie? A jeśli coś ją zaatakuje?
      - Na twoim miejscu martwiłabym się bardziej o siebie niż o nią – odpowiedział mi lodowaty, kobiecy głos.
      Sadie
      A dzień zapowiadał się tak spokojnie i przyjemnie (czyli inaczej niż zwykle)! Byłam z Leną i Lissą w małej wioseczce niedaleko miejsca, gdzie rozbiliśmy nasz prowizoryczny „obóz”. Kupiłyśmy chipsy i jabłka (te ostatnie z myślą o moim bracie i Tomie, nie ma sprawy chłopcy), a następnie zrobiłyśmy sobie miły spacerek z powrotem udając, że Chaos wcale nie powstaje i wcaaale nie ma ochoty nas zniszczyć! A potem pojawiła się ta wredna królowa śniegu i jej lodowi macho. I dzień już nie wyglądał tak przyjemnie...
      Wszyscy zamarli w osłupieniu wpatrując się w kobietę, która ni stąd ni z owąd pojawiła się na drugim krańcu polany i zaczęła wygrażać nam na dzień dobry. I to niby ja jestem niewychowana! Właściwie przesadziłam nazywając ją kobietą. Była raczej nastolatką, niewiele starszą ode mnie. Mogłaby jeszcze chodzić do szkoły. Miała ciemne proste włosy upięte w koński ogon, skórę białą jak śnieg, oczy barwy mrożonej kawy i nie nazywała się królewna śnieżka. Chyba.
      - Yyyy...zgubiła się pani? - spytał Carter, mój brat chyba starał się łudzić nadzieją, że ta laska nie oznacza kolejnych kłopotów – możemy jakoś pani pomóc?
      „Królewna Śnieżka” patrzyła przez cały czas na Sashę. Po jej ustach błądził lekki uśmiech. Nie zaszczycając Cartera spojrzeniem odparła:
      - Jesteś naiwny chłopcem. Jedyne co możecie dla mnie zrobić to uciąć swe głowy i ułożyć je na tacy – zaśmiała się lodowato (wow, nie którzy to mają poczucie humoru) – Abym mogła je wręczyć mej pani.
      - Aha, już się robi, podaj mi tylko siekierę – wymamrotałam. Nie usłyszała tego. To w sumie dobrze. Nigdy nie wiadomo, mogła „przypadkiem” mieć siekierę przy sobie. A ja za bardzo nie miałam ochoty sprawdzać jak będę wyglądać z sterczącym mi z głowy kikutem.
      - Kim jesteś? - zapytała Lissa, posłałam jej krzywe spojrzenie. „Raczej nam tego nie powie Ssali!”. Uniosła lekko brew co miało znaczyć: „Skąd wiesz?” albo „Zawsze warto spytać, nie?”
      - Po co wam to? Czy znając me imię lżej wam się będzie umierało?
      - Tak? - strzeliła Lissa.
      Kącik ust dziewczyny zadrgały. Zdawało mi się, że chce się roześmiać. Albo śmieje się na swój dziwny demoniczny sposób. Nie wiedziałam, że „tak?” może być takim świetnym żartem.
      - Głupia dziewczyno – pokręciła głową i zachichotała – Tyle tylko, że ja nie chcę dla was przyjemnej i lekkiej śmierci. Raczej – uśmiechnęła się jeszcze szerzej pokazując wszystkie olśniewająco białe zęby – Dłuuugiej i naaaaaprawdę bolesnej.
      Lissa pobladła.
      - Chociaż niestety - posmutniała raptownie – myślę, że akurat ciebie i Annabeth Chase muszę unicestwić jak najszybciej – westchnęła ciężko – Takie mam rozkazy. Jaka szkoda! Zawodzenie śmiertelników jest melodią dla mych uszu!
      - Polecam ci iść do opery, na pewno ci się spodoba – stwierdziłam.
      - Naprawdę? - zainteresowała się – Dziękuję ci dziewczyno o cudacznych włosach! Skorzystam z twej rady lecz po wykonanej robocie!
      W pierwszym odruchu chciałam rzucić coś w stylu „nie ma sprawy”, ale po chwili zdałam sobie sprawę jaką robotę ma do wykonania. Coś ugrzęzło mi w gardle. I o co jej chodzi z tymi cudacznymi włosami? Okej, może mam kilka pasem pomalowanych na zielono, ale to nic dziwnego. Lissa, która jako moja przyjaciółka zazwyczaj mnie wspiera i we wszystkim się ze mną zgadza (oprócz tego, że Tom to kretyn) stwierdziła, że wyglądam jakbym odbyła właśnie bitwę na szpinak w stołówce szkolnej (a uwierzcie mi raz taka sytuacja się już zdarzyła, ale to cheerleaderki zaczęły, nie ja!). Gdy poszłam do Walta – mojego boskiego chłopaka ( boskiego w naprawdę dosłownym znaczeniu) – w poszukiwaniu u niego oparcia i powiedziałam o tym jak moją fryzurę skomentowała Lissa, podejrzliwie szybko zmienił temat na pogodę. „Ładnie dzisiaj, nie?” - wskazał na okno, za którym widniały czarne, burzowe chmury.
      - Już wiem kim jesteś! - pstryknęłam palcami, miałam nadzieję opóźnić dłuuugą i baaaardzo bolesną śmierć.
      Kobieta (nie byłam w stanie myśleć o niej jak o nastolatce) zmarszczyła nos.
      - Naprawdę? Jesteś chyba Egipcjanką, nie greczynką. Raczej musiałaś mnie pomylić z jakimś innym, waszym bóstwem.
      Fajnie, czyli właśnie wyciągnęłam od niej, że jest grecką boginią. Tylko i tak to niewiele zmienia. I tak najprawdopodobniej będę zimnym trupem. Poszukałam pozytywów wczesnej śmierci. Brak szkoły, będę wreszcie z rodzicami, święty spokój i dość mieszania się w te wszystkie boskie sprawy, brak szkoły, wieczny odpoczynek...hm...wspominałam już o braku szkoły?
      - Grałaś w Krainie Lodu! - wypaliłam.
      - W Krainie Lodu?
      - No tak śpiewałaś mam tę moc! Wyczarowywałaś bałwanki! I Śnieg! Nie Lissa?
      - Pewnie! – poparła mnie moja przyjaciółka, nie miała pojęcia co kombinuję. Cóż, nie tylko ona. Ja też nie wiedziałam co robię! - I jeszcze miałaś rudą siostrę!
      - Dokładnie! - przytaknęłam entuzjastycznie.
      Kobieta poczerwieniała na twarzy ze złości.
      - Wy mnie obrażacie! Nie grałam w żadnej nędznej Krainie Mrozu! - warknęła.
      - Właściwie to lodu...
      - Milcz! - wrzasnęła – Zamknij swe usta, Egipcjanko o zielonych włosach! - chyba ją wkurzyłam, mam do tego wrodzony talent – Nie śpiewałam żadnych piosenek! Jestem Chione, córka Boreasza! Grecka Bogini, pani i władczyni mrozu i śniegu! Postrach herosów! Niesamowita, wszechmocna, niepokonana...
      Oprócz tego niezwykle skromna i nieposiadająca ego – dodałam w myślach. Przechwałki bogini nagle przerwał śmiech. Głośny, dziewczęcy i złośliwy śmiech dobiegając zza moich pleców. Odwróciłam się w tamtą stronę. Annabeth dusiła się wprost ze śmiechu.
      - Och, przepraszam – powiedziała przerywając atak wesołości, ale nadal chichocząc pod nosem – Powiedziałaś Chione? W zestawieniu z postrach herosów i niepokonana?! - znów się zaśmiała.
      - O co ci chodzi, córko Ateny? - zdenerwowana bogini zacisnęła ręce w pięści.
      - Och, o nic, tylko – Annabeth zachichotała – Naprawdę nie pamiętasz? Nic ci nie mówi nazwisko – dziewczyna zrobiła krótką pauzę – McLean? Piper McLean?
      Twarz Chione stężała.
      - Nie. Wymawiaj. Przy. Mnie. Tego. Nazwiska.
      - O co ci chodzi, Annabeth? - zainteresował się Carter.
      Dziewczyna machnęła ręką jakby to był drobiazg.
      - To naprawdę zabawna historyjka. Nie opowiadałam wam jej? Otóż moja przyjaciółka Piper...
      - Dość tego! - ryknęła Chione – Dość tego gadania! Taka się czujesz odważna córko Ateny? Jesteś, aż tak silna, by stawić mi czoło? Wiem coś o osobie, na której zależy ci najbardziej. Chcesz się dowiedzieć jaki los spotkał twojego chłopaczka? Tego marnego syna Posejdona?
      Nozdrza Annabeth zadrgały, wyglądała jak dzik szykujący się do natarcia. Jej szare oczy zwęziły się i pociemniały z wściekłości.
      - On nie żyje, durna dziewczyno – zaśmiała się.
      - Nie – wymamrotała Annabeth – To nie prawda...Kłamiesz!
      - Jak uważasz – uśmiechnęła się lekko, a następnie zwróciła się do Sashy – Ty, nie musisz ginąć, Sasha. Przyłącz się do mnie.
      - Skąd wiesz jak mam na imię? - aż rozdziawiła usta ze zdziwienia.
      - Wiem o tobie o wiele więcej...Sasho – uśmiechnęła się – Jestem twoją matką.
      W następnym momencie ta głupia boginka zaproponowała Sashy zabicie nasz. Ona natomiast zachowała się bardzo w porządku, bo odmówiła.
      - Jaka szkoda – stwierdziła Chione – to znaczy, że ty również będziesz musiała zginąć.
      Zrobiło mi się żal Sashy. Wiecie, po raz pierwszy raz w życiu widzi swoją matkę (nie wliczając momentu narodzin) i słyszy coś takiego. Na jej miejscu bym się załamała. Chociaż nie, cofam to, ja bym się chyba wściekła. Ale tak na maksa.
      - Dziewczyno o cudacznych włosach, wspominałaś coś o bałwankach? A więc one was zniszczą.
      W pierwszym odruchu poczułam ulgę. Może ta bogini była świrnięta i serio myśli, że pokonają nas słodziutkie i tłuściutkie bałwanki? I wtedy ze śniegu wyłoniły się osiem postaci. Zamarłam. Takie bałwanki zapewne ćwiczyły na siłowni i pochłaniały sterydy na śniadanie.
      Potwory miał na oko dwa metry (albo trzy, nieważne, grunt, że były ogromniaste), a ich maczugi były mojej długości.
      - Chyba nie trzeba było mówić o tych bałwankach... - wymamrotała Lissa, stojąca obok mnie. Właśnie dwa lodowe „ludki” zmierzały w naszą stronę. I wcale nie były słodkie ani nieszkodliwe. W ostatniej chwili odskoczyłyśmy z Lissą w przeciwne strony. Maczuga uderzyła w miejscu, gdzie jeszcze sekundę temu stałyśmy.
      - He-dżi! - wycelowałam różdżką w bałwana. Rozpadł się na mnóstwo drobnych kawałeczków. Już miałam pogratulować sobie wspaniale wykonanej roboty, gdy cząsteczki zaczęły się poruszać i przysuwać do siebie. O, cholera! On się odbudowywał!
      - Mu!!!! - Wrzasnęła Lissa. Z ciał bałwanów trysnęła woda. Rozejrzałam się, żeby sprawdzić jak radzą sobie inni. Tom zasypywał wrogów gradem strzał. Mój brat zamknął się w środku holograficznego Horusa. W tym momencie był nieco wyższy od przeciwników. Co nie znaczy, że wygrywał. Sasha robiła to co ja i Lissa. Starała się nie zostać przepołowiona maczugą!
      Najlepiej chyba szło Annabeth. Robiła szybkie uniki od czasu do czasu dźgając ich sztyletem. Przeturlała się między nogami olbrzymów i wylądowała na kolanach tuż obok tlącego się jeszcze ogniska. Chwyciła rozpalone drewno i cisnęła nim w potwora. Ramię, w które trafiła roztopiło się. Woda leżąca na śniegu, która nie tak dawno była ciałem potwora, nie uformowała się na nowo. W mojej głowie zrodził się plan. Głupi, ryzykowny i prawdopodobnie samobójczy. Czyli taki jak zwykle!
      W myślach odmówiłam modlitwę do Izydy o jego powodzenie. Skupiłam się na mojej szafce w duat. Po chwili na moich rękach wylądował mały, egipski posążek przedstawiający boga śmierci – Anubisa. Tak naprawdę on wcale tak nie wygląda. Skąd to wiem? Chodzę z nim. To dość skomplikowane...W każdym razie posążek jest prezentem od niego. Wiem, wiem. Niektóre dziewczyny dostają od swojego chłopaka kwiaty inne czekoladki, a ja co? Figurkę przedstawiającą go. Kocham go za to! Bo widzicie, ten posążek może uratować mi życie...
      - Zwróć na nich swoją uwagę! - syknęłam do Lissy.
      - Co? Po co? Jak?
      - Nie wiem, sprowokuj ich czy coś – i, żeby pokazać jej co ma robić wrzasnęłam – Ej, Idioci!
      Stwory spojrzały na mnie. Były chyba zbite z tropu.
      - Tak do was mówię kretyni!
      - Jesteście debilami! - krzyknęła tym razem córka Afrodyty.
      Wyszczerzyłam do niej zęby.
      - Załapałaś!
      - To chyba nie jest za dobry pomysł... - wymamrotała moja przyjaciółka, ale wróciła do wyzywania lodowych potworów. A ja zaczęłam śpiewać. Nie, nie zwariowałam. Tak, to miało coś na celu! Lissa zerknęła kątem oka na posążek. Chyba zrozumiała o co mi chodzi, co wcale nie oznacza, że to ją uspokoiło. Jej spojrzenie mówiło: „Zabijesz nas!”.
      Było już jednak za późno na zmianę planów. W naszą stronę zmierzały bałwany.
      Wymieniłyśmy z Lissą spojrzenia.
      Raz!
      Dwa!
      Trzy!
      Odskoczyłyśmy na boki. Potwory runęły w portal. Ten zamknął się.
      - Zwariowałaś?! A jakby się nie otworzył!!!! - robiła mi wyrzuty córka Afrodyty.
      - Istniała taka możliwość – wstałam strzepując śnieg z mojej czerwonej kurtki – Ale się udało!
      - Gdzie ich wysłałaś?
      - Na Saharę – odparłam z dumą. Byłam pewna, że przyjaciółka mnie pochwali, ale ona tylko zmarszczyła brwi.
      - A jak kogoś zaatakują? - zaniepokoiła się.
      - Przecież tam nikogo nie ma...Poza tym oni za chwilę się stopią!
      - Możliwe, ale i tak...
      Pouczający wykład przerwały jej głośne okrzyki. Spojrzałyśmy w tamtą stronę. Lena i Chione pojedynkowały się. Córka Posejdona musiała usłyszeć odgłosy walki z lasu i przybiec nam z pomocą. Dziewczyna wrzasnęła nagle przeraźliwie i wylądowała w zaspie śnieżnej.
      - Ty!! - ryknął Tom, coś było nie w porządku – Zostaw ją!!!!
      Uniósł się w górę. Napiął cięciwę łuku i ...zaczął strzelać. Ale jak! Strzelał jak szatan! Jak bóg! Albo jak bogini...
      - Giń!! - Jego głos był podwojony, jakby mówił nie tylko Tom, ale jakaś dziewczyna – Dam radę tobie, dam radę żelkom! Nie skrzywdzisz Leny!! Odbiorę ci kieszenie!!
      - Co mu się dzieje? - spytała zszokowana Lissa.
      - Neith – wymamrotałam – Ale to niemożliwe...
      - Neith? Jaka u licha...? - I wtedy zrozumiała. Opowiadałam jej moją przygodę, w czasie której spotkałam zwariowaną boginkę łowów – O, nie...
      Chione najwyraźniej nie miała już siły robić uników przed strzałami. Rozpłynęła się wśród zamieci śnieżnej. Uciekła. Tom natomiast wylądował gładko na ziemi.
      - Lissa ja...
      Moja przyjaciółka podeszła do niego szybkim krokiem i spoliczkowała go.
      - Chciałem ci powiedzieć...
      - A zamknij się! - Głos córki Afrodyty zadrżał, w oczach lśniły łzy – Jak mogłeś! Jak mogłeś mi nie powiedzieć?!
      Wykonała zamach jakby znowu miała mu przywalić, a w następnej chwili pogłaskała delikatnie po policzku.
      - Naprawdę mi na tobie zależało. Wiesz?
      - A teraz? - przełknął głośno ślinę.
      - Sama nie wiem – odszepnęła cicho, odwróciła się i podeszła do mnie. Przytuliłam ją.
      - Życie jest posrane – załkała.
      - I to bardzo – przyznałam.

4 komentarze:

  1. Dawaj nexta!!!
    CB

    OdpowiedzUsuń
  2. Za każdym razem, gdy kończę jakikolwiek rozdział mam ochotę cię zabić! Jak mogłaś skończyć w takim momencie no jak ja się pytam?!!!! Rozdział bomba i super, mam nadzieję,że na następny nie trzeba będzie tak długo czekać :-P
    do nn :*

    OdpowiedzUsuń
  3. A i na moim blogu jest nowy rozdział:) serdecznie zapraszam: http://www.pamientniki-szalonej-dziewczyny.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Popieram osobę wyżej! :D
    Zgadzam się z końcówką. Życie jest posrane...
    Ehh... Rozdział jest świetny <3
    Pozdrawiam!
    ~ Julie

    OdpowiedzUsuń

Liczę na szczerą opinię. Miłego komentowania:-)